303 kilogramy – tyle śmieci produkuje rocznie statystyczny Polak. Niestatystyczne Polki potrafią tym śmieciom dać drugie życie.
Gdy Justynie Bieńkowskiej-Werbickiej przyszło kilka lat temu wybierać specjalizację na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, podążyła za głosem rozsądku, nie serca. W Pracowni Artystycznej “Tynka”, którą prowadzi w podwarszawskiej Żabiej Woli, udaje jej się jednak połączyć przyjemne z pożytecznym, wilk jest syty i owca cała. To znaczy: biznes się kręci, na życie wystarcza, artystycznie też się Justyna spełnia, bo każdy produkt jest ręcznie robiony i do klienta wędruje z kawałeczkiem jej myśli i emocji, a i o środowisko się przy okazji zadba. Bo Justyna z nikomu wydawałoby się niepotrzebnych szklanych butelek wyczarowuje: miski, patery, talerze, świeczniki, zegary.
Iza Kot-Gawrylczyk też jest po ASP, zawodowo zajmuje się po części projektowaniem zupełnie nowego wystroju mieszkań, po części (to już wraz z mamą Ewą) w piwnicy domu w podwarszawskim Nieporęcie do życia w nowej formie przywraca zupełnie stare materiały (spora części z nich była już w intensywnym użyciu, kiedy jeszcze ani Izy, ani nawet jej mamy nie było na świecie). Wspólnymi siłami matki i córki, działających jako marka “Trykot”, z brezentowych noszy wojskowych z lat 40. i 50. czy lnianych worków pocztowych z lat 60. powstają: torby, plecaki, kosmetyczki, a nawet pokrowce na kubki i tablety.
*Szklane butelki * Justyna ma męża, trójkę dzieci i artystyczną duszę. W 2011 roku obroniła z wyróżnieniem dyplom z malarstwa na UMK w Toruniu, w międzyczasie studiowała przez pół roku w belgijskiej w L’Ecole Superieure Des Arts Saint-Luc w Liege, otrzymała stypendium artystyczne marszałka województwa kujawsko-pomorskiego i pokazywała swoje prace w galeriach w Polsce i zagranicą.
Mimo to już od dawna wiedziała, że pędzlem na życie zarabiać nie będzie. – Malarstwo to dla mnie zbyt intymna twórczość, bym mogła się z niego utrzymywać, nie potrafiłabym swoich obrazów wycenić. Poza tym w momencie, kiedy się pojawiają klienci, bardzo trudno jest zachować wierność własnej kreacji z jednej strony, a z drugiej – wciąż się rozwijać. Oczywiście, można malować to, czego oczekują klienci, ale to byłoby niezgodne z moimi wyobrażeniami – wyjaśnia. Dlatego gdy przyszło jej wybierać specjalizację na studiach, zdecydowała się na witrażownictwo i szkło artystyczne. – Szukałam alternatywy, z jednej strony zajęcia artystycznego, z drugiej – takiego, które mogłoby mi zapewnić regularne dochody.
Wybór padł na szkło, bo jest “bardzo ciekawym materiałem” i “daje dużo możliwości wyrażania siebie, eksperymentowania, a jednocześnie projektowania przedmiotów”. Jej misternie wykonywane, unikatowe naczynia cieszyły oko, gorzej, gdy przyszło do sprzedaży, materiały do ich wykonania były drogie, ceny więc też musiały być odpowiednio wysokie, mało kogo stać na taki luksus. Tym bardziej, że – jak sama zauważa – szklane przedmioty to dość “ryzykowna inwestycja”, ot, mogą się choćby stłuc. – Zaczęłam więc myśleć, jak zaoferować klientom produkt również artystyczny, ale w bardziej przystępnej cenie. Tak pojawił się pomysł wykorzystania szklanych butelek.
Historia pocztowego worka Iza spotkanie zaczyna od anegdoty (niemalże w progu, pomiędzy przechodzeniem “na ty” a parzeniem herbaty): dzięki torebkom poznała męża, doczekała się syna. A zaraz potem przyznaje: “Ja nie potrafię szyć”.
Od dawna miała jednak serce do sztuki i oko do ciekawych rzeczy. Między innymi dlatego poszła na Akademię Sztuk Pięknych. W jej rodzinnym domu mama szyła od zawsze. – Sama się nauczyła. Jej ojciec chrzestny był krawcem od garniturów męskich, myślę więc, że dostała jakieś wskazówki. A w czasach, kiedy z bratem byliśmy mali, czyli na początku lat 80., nie było ubrań, mama przerabiała swoje stare rzeczy: taty koszule na moje sukienki, filcowe kombinezony. To był zaczątek recyklingu w naszej rodzinie – śmieje się Iza.
Później godzinami wertowały “Burdę”, to była ich biblia mody, zwłaszcza wykroje. Aż parę lat temu Izie jakiś stary worek pocztowy “się napatoczył” przypadkiem. Szkoda było wyrzucić, zaczęły więc razem z mamą kombinować: “tu się da podszewkę od środka, doszyje jakieś uszy, będzie torebka”. – I ja z tą torebką chodziłam, a ludzie mnie zaczepiali na ulicy: “o, jaka fajna, a skąd?”. To nam dało do myślenia, że fajnie byłoby to jakoś pociągnąć, zacząć małą działalność. Właściwie jedynym warunkiem, jaki sobie postawiłyśmy, było to, aby były to zawsze worki. Militarne, po kawie, kakao, listach, monetach. Tym tropem poszłyśmy.
Dla idei Justyna czasem żałuje, że (jeszcze) nie ma wykształcenia kierunkowego związanego ze stricte technicznym projektowaniem produktu przemysłowego. – Mam w planach studia podyplomowe, a póki co działam intuicyjnie. Mnóstwo czytam, słucham wykładów różnych projektantów, czerpię inspiracje. To pozwala mi troszkę poszerzyć sposób myślenia o praktyczne aspekty projektowania: jak dany przedmiot będzie użytkowany, czy naczynia będzie można myć w zmywarce i tak dalej – mówi Justyna. I przyznaje, że pewnie “projektanci profesjonalni mieliby do nich jakieś zastrzeżenia”. – Ale to nie są naczynia do wprowadzenia na skalę przemysłową. Bardziej chodzi o to, żeby były przedmiotami, które niosą jakąś filozofię.
Z tym projektowaniem jest więc również i w jej przypadku różnie. – Czasem się siedzi, projektuje, robi szkic. A czasem się idzie na żywioł. Częściej pomysł rodzi się w wyniku eksperymentów, zwłaszcza w przypadku naczyń butelkowych, bo zwłaszcza w ich przypadku staram się wykorzystać pierwotny kształt i rozwinąć go w taki sposób, żeby stworzyć coś nowego, ale jednocześnie zachować ich charakter. Justyna śmieje się, że dopadł ją syndrom “zboczenia zawodowego”. – Znajomi nie podają mi już napojów w butelkach, zwłaszcza takich, które chcieliby sobie zachować. Ale rzeczywiście, na początku to znajomi i kilka zaprzyjaźnionych restauracji, lokali gastronomicznych i firm kateringowych odkładało dla mnie butelki. Wybór butelek podyktowany był z jednej strony względami ochrony środowiska (choć Justyna się zarzeka, że nie jest żadnym ponadprzeciętnym eko-entuzjastą), z drugiej – kwestią ceny. – Pierwsze moje naczynia powstawały ze szkła płaskiego, w pojedynczych egzemplarzach. Ale w pewnym momencie zorientowałam się, że wykorzystanie drogich materiałów do zdobienia szkła i tak twórcze podejście do każdego wyrobu za bardzo winduje cenę sprzedaży. Wybór butelek w moim przypadku obniżył cenę o kilkaset złotych, bo redukując koszt zakupu szkła, mogłam znacznie zmniejszyć ostateczną kalkulację produkcji. Starałam się po prostu znaleźć złoty środek pomiędzy seryjną produkcją a unikatowym charakterem.
Po polsku Debiut marki “Trykot” miał miejsce w czasie targów mody w 2013 roku. – Podeszła pewna kobieta, powiedziała: “jakie to ładne! Poproszę 16 sztuk”. Wzięła nasze torebki jako prezenty dla klientów w Arabii Saudyjskiej, gdzie miała firmę produkcyjną. Stwierdziła, że lniane worki z pieczątkami lat 50. są charakterystyczne dla Polski i jednocześnie atrakcyjne dla Saudyjczyków. A później została naszą stałą klientką – opowiada Iza.
Proces produkcyjny w ich dwuosobowej manufakturze (dorywczo wspomaganej przez tatę, który pomaga przy metkach, również ręcznie szytych) jest nieco nietypowy. To znaczy: najpierw jest materiał, później jest projektowanie i wykonanie. – Każdy z tych worków jest jedyny na świecie. Oczywiście, były produkowane masowo, ale każdy przez co innego przeszedł, jest inaczej zepsuty, z innej strony na coś ciekawego, co warto podkreślić – mówi Iza. I przyznaje, że niektóre źródełka już wysychają. – Mamy paru stałych dostawców, ale często też sami ludzie się do nas zgłaszają, że znaleźli coś ciekawego w piwnicy.
Do każdej torebki dołączona jest metka z krótką informacją, na przykład: wykonano mnie ręcznie ze starych wojskowych noszy, wykorzystywanych w polskiej armii, oraz skóry z recyklingu, pozyskanej ze starej wysłużonej sofy”. Albo: “dodatkowo torba posiada naszytą oryginalną kaburę od pistoletu P-64)” (chodzi o pokrowce na “czaki”, polskie pistolety kaliber 9mm, produkowane seryjnie w latach 1965-1977, które zostały kupione przez Izę i Ewę przypadkiem – właściciel nie miał z nimi co zrobić i planował palić tę stertę, kilkadziesiąt kabur, w piecu, dla ogrzewania). – No, szkoda było. Raz że zatrucie środowiska, przecież to czysta garbowana skóra. Dwa – że tak dziwnie coś wyrzucać. U nas w rogach piwnicy poupychane są worki z ubraniami mamy z lat 70. W razie czego i do nich się dobierzemy – śmieje się Iza.
Kwestią na pozór problematyczną bywa wspomniana skóra, ale wegetarianie i ekolodzy mogą zamawiać torby bez elementów podchodzenia zwierzęcego. – Z kolei torebki z kaburą cieszą się ponoć największym powodzeniem wśród pań nauczycielek. Taki mamy feedback. A także, że torebki podróżują po całym świecie i są nie do zdarcia.
Te są bowiem robione z materiałów takich jak: wojskowe transportowe worki medyczne z lat 40. i 50., w których były przewożone różne medykamenty, kule, stabilizatory do nóg; worki, w których przechowywana była odzież wojskowa; nosze wojskowe; pokrowce na ciśnieniomierze; mocne jak diabli lniane worki pocztowe; sprowadzane z całego świata worki po kawie i kakao.
Ani Iza, ani mama Ewa nigdy nie miały problemu z tym, że jako matka i córka współpracują razem. – Zawsze miałyśmy podobny gust, w ogóle jesteśmy bardzo do siebie podobne. Tylko mama od razu zastrzegła, że woli nie angażować się w kontakt z klientem i reklamę, ona woli sobie spokojnie szyć, kombinować – wyjaśnia Iza. – Po mojej stronie jest sprzedaż, prowadzenie strony, kontakt z klientem, wyszukiwanie targów i eventów, na których warto się pokazać. Choć z tymi ostatnimi jest trochę roboty, bo trzeba przewieźć cały nasz dobytek, porozkładać na wieszakach, to jednak mam satysfakcję, że spotykam się z klientami na żywo, mogę poopowiadać o torbach, ich historii – dodaje.
I na koniec: “Fajnie, że możemy z tego jakoś wyżyć, robiąc coś razem i dzięki temu spędzając ze sobą więcej czasu, a jednocześnie tworzyć coś z czegoś, nadawać drugie życie”. Dla środowiska W Pracowni Artystycznej “Tynka” obróbka szkła następuje w piecu elektrycznym, w którym temperatura przekracza 900 stopni. Tyle wystarczy, by móc “kształtować szkło do wybranych form”, choć nie każde, na przykład niehartowane, którego nie da się w takich warunkach ani przetopić, ani pociąć. Co do koncepcji i projektowania: czasem trzeba eksperymentować, testować, ale częściej zdać się na doświadczenie, by ocenić, jak można nad daną butelką pracować, z czym ją połączyć, jaką formę jej nadać.
Część klientów trafia do niej przez internet, wielu po targach, gdzie prezentuje swoje wyroby, sporo poprzez pocztę pantoflową. Co dla nich odgrywa większą rolę: zalety recyklingu czy walory estetyczne? – Jedno i drugie. W przypadku klientów indywidualnych często działa pierwszy impuls: “wow, coś fajnego, innego”, “to naprawdę jest butelka?”. Jeśli trafia się na osobę, u której po tym efekcie zaskoczenia pojawia się chwila refleksji, to często kończy się myślą: “poza tym, że ładne, to jeszcze pożyteczne, pomaga chronić środowisko” – wyjaśnia Justyna. – To jest jakaś kropla w morzu – przyznaje. A jednocześnie przytakuje: no tak, kropla drąży skałę.
Widać to chociażby po tym, że dla klientów, z którymi współpracuje na większą skalę, “aspekt recyklingowy jest już bardzo ważny, bo między innymi tworzy fajny wizerunek firmy”. – To jest po części pewnie zasługa mody – ale jest to moda zarazem rozsądna. Nawet jeśli przeminie, zostawi poczucie, że o świecie trzeba myśleć długofalowo – mówi Justyna.
źródło https://kobieta.wp.pl/drugie-zycie-smieci-justyna-ewa-i-iza-wyczarowuja-z-nich-cuda-6226215235418241a